Recenzje – maj
GRUDZIEŃ 2024
Książka: "Wszystko świetnie"

Seria w kratkę
Beata Wróblewska
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia, Warszawa
WIEK: 14+

wszystko-swietnieBohaterkami są trzy siostry w różnym wieku. Malwina to absolwentka liceum, pracuje w kinie, sprzątając sale i niecierpliwie oczekuje na wyniki matury. Jej marzeniem są studia na skandynawistyce. Ma bardzo dobrego kolegę, Ciemniawkę, którego zna od przedszkola i Jana. Z tym ostatnim prowadzi korespondencję mejlową, chociaż dochodzi do miłego spotkania w realnym świecie. Klara, zwana też Klarsonem, uczęszcza do gimnazjum i jest w tak zwanym trudnym wieku. Przejawem tego są jej nie zawsze odpowiedzialne zachowania w szkole, jak chociażby przekłuwanie uszu w toalecie, co kończy się wizytą u lekarza czy dość swobodne uzupełnianie zeszytu ćwiczeń z historii, efektem czego jest wezwanie rodziców na rozmowę z nauczycielem przedmiotu i dyrektorem. Dziewczyna stara się też odnaleźć w grupie koleżanek i kolegów, co nierzadko kłóci się z wartościami, jakie wpajali jej rodzice. No i jest najmłodsza, Anulka. Dziewczynka uwielbia, kiedy czyta się jej książki a zwłaszcza wiersze Brzechwy. Anulka lubi też wcielać się w różnych książkowych bohaterów. Ta jej pasja pewnego razu o mały włos nie skończyła się dla niej tragicznie. Jej przyjacielem jest kot o imieniu Cielak. Są też rodzice. Mama życiowa optymistka, która próbuje znaleźć własne miejsce poza domową codziennością. Tata przekorny pesymista, którego trapią realne i wyimaginowane problemy zwłaszcza te związane z córkami. Chociaż także i z żoną.
Autorka porusza problemy dotykające młodych ludzi, jak wybór drogi życiowej w przypadku Malwiny czy zdobycie uznania i pozycji w grupie rówieśniczej jak to jest u Klary.
Jednak odnosi się wrażenie, że sprawy ważne dla bohaterów, no i oczywiście też dla czytelników, zostały przedstawione w bardzo moralizatorski sposób. Efektem tego jest to, że utwór miejscami przypomina poradnik a nie beletrystykę. Czytelnik może się poczuć jak podczas pogadanki u szkolnego pedagoga. Aby nie być gołosłowną, przytoczę fragment
“- Posłuchaj, to normalne, że odgrywamy różne role. […] Inni na nas wpływają. W różnym stopniu i w różny sposób. Tak to już jest. Ale zawsze trzeba się zastanowić, czy chcemy jakąś rolę przyjąć, czy nie warto ją odrzucić. […] Samotność, choć pewnie nie łatwo w to uwierzyć, jak się ma piętnaście lat, nie jest czymś złym”.
Wyłożony w ten sposób problem ogranicza czytelnikowi możliwość wyciągnięcia samodzielnych wniosków.
Takich fragmentów na szczęście nie jest zbyt wiele i nie są przytłaczające.
Warto jednak zaznaczyć, że atutem tej książki jest to, że ukazana w niej rodzina potrafi wspierać się w różnych sytuacjach. I to ma wydźwięk optymistyczny.

Książka: "Biblioteka pana Lemoncella"

Chris Grabenstein
Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa
WIEK: 12+

biblioteka-pana-lemoncellaBiblioteka większości dzieci i nastolatków może kojarzyć się z miejscem, gdzie znajdują się lektury, które trzeba przeczytać. Ta przestrzeń może być raczej nudna, wręcz skostniała. Bo cóż może być ekscytującego w salach wypełnionych półkami, na których stoją książki. W ogóle samo czytanie dla niektórych osób jest zadaniem wymagającym nieludzkiego wysiłku i zaangażowania. Uważają oni czas poświęcony na tego typu zajęcia za bezpowrotnie stracony. A przecież można by go zagospodarować w ciekawszy sposób. Bo przecież są gry komputerowe, filmy, portale społecznościowe. A wszystko to jest niezwykle pasjonujące.
I oto do akcji wkracza ekscentryczny milioner, który w swoim rodzinnym mieście stworzył miejsce, gdzie tradycja została połączona z nowoczesnością. Także i otwarcie biblioteki, bo o tym mowa, nie było zwyczajne. Dwanaścioro dwunastolatków, autorów najlepszych esejów na temat “Dlaczego cieszę się z nowej miejskiej biblioteki” otrzymało zaproszenie na zamkniętą imprezę w bibliotece w piątkowy wieczór. Ale nie był to koniec niespodzianek. Uczestnicy mieli wziąć udział w grze. Musieli odnaleźć zakamuflowane wyjście z budynku. Ponadto nie mogli kontaktować się z nikim z zewnątrz za pomocą bibliotecznych komputerów. Te miały im posłużyć tylko do szukania informacji. Mogli liczyć na trojakiego rodzaju pomoc: Pytanie do Eksperta, Konsultacja Bibliotekarska, Ekstremalne Wyzwanie. Wsparciem miały też być karty biblioteczne, które otrzymali. Wskazówek do rozwiązania zagadek mieli szukać w książkach. Mówiąc krótko, osoby oczytane miały największe szanse na zwycięstwo oraz te, które pasjonowały się grami… planszowymi, rozmaitymi łamigłówkami i rebusami.
Na początku uczestnicy żwawo przystąpili do gry. Potem jeden z bohaterów, Kyle, postanowił utworzyć zespół, do którego stopniowo dołączali pozostali. Oprócz Charlesa, który był gorliwym wyznawcą najważniejszej reguły swojej rodziny “Słabiaków pożeramy żywcem”. Charles chciał pokonać innych nie przestrzegając zasad fair play. Za taką postawę otrzymał stosowną “nagrodę”.
Książka jest sprawnie napisana i trzyma czytelnika w napięciu aż do ostatniej strony. Biblioteka nie musi kojarzyć się z miejscem nudnym a czytanie nie musi być przykre. Wspólne zaś działanie przynosi o wiele większą satysfakcję niż to w pojedynkę. A zatem warto korzystać z biblioteki.

Płyta: "Infinite"

Wykonawca: Deep Purple
Wytwórnia: earMusic
Data wydania: 07.04.2017
Gatunek: Rock
Czas trwania: 45:37
Autor recenzji: Bartosz Pacuła www.musictothepeople.pl

infiniteWydany w 2013 roku krążek “Now What?!” stanowił dla weteranów z Deep Purple zupełnie nowe otwarcie. Był to pierwszy album nagrany przez grupę od siedmiu lat (poprzedni, “Rapture of the Deep”, ujrzał światło dzienne w 2005 roku), na dodatek bez duchowego wsparcia legendarnego Jona Lorda, który po walce z rakiem zmarł 16 lipca 2012 roku. Zmianie uległa także ekipa producencka, na czele której stanął Bob Ezrin (dla tych, którzy nie wiedzą kto zacz: to facet, który współpracował m.in. z Floydami, Peterem Gabrielem, Kiss czy Alicem Cooperem). Co ciekawe, efekt tego całego zamieszania przypadł do gustu niemal wszystkim; media z całego świata odtrąbiły tryumfalny powrót Purpli, którzy znów mogli cieszyć się z powszechnie szanowanego i cenionego dzieła.
To wszystko działo się na moich oczach, rozszerzonych z szoku i niedowierzania. Tak się bowiem składa, że ja sam “Now What?!” bardzo nie lubię. To wybitnie przegadana, przydługawa płyta zasilona przez zaledwie jeden dobry kawałek (“Hell to Pay”). Na dodatek była ona naprawdę źle zrealizowana pod kątem jakości dźwięku. Ciepłe, analogowe brzmienie dawnych lat zostało zastąpione przez „huczącą” i zimną cyfrę, która przyprawiała wyłącznie o ból głowy i mdłości. Do gustu przypadła mi tylko minimalistyczna okładka, zupełnie odmienna od bombastycznych artów poprzednich wydawnictw spod znaku „głębokiego fioletu”.
Sami widzicie, dlaczego nie miałem żadnych oczekiwań związanych z płytą “Infinite”. Jest za nią odpowiedzialna dokładnie ta sama ekipa, na dodatek wydawnictwo zostało okraszone wyjątkowo paskudną, infantylną okładką i równie „udanym” tytułem. Mimo to – z niewyjaśnionych dla mnie powodów – przy najnowszym dziele Purpli bawiłem się naprawdę przyjemnie. Nie był to ten sam rodzaj intensywnej przyjemności, którą można odczuwać przy okazji odsłuchów “Made in Japan” czy “Machine Head”, ale w końcu pozbyłem się wrażenia, że zespół szarpie się sam ze sobą i swoją spuścizną.
W stosunku do “Now What?!” zmian na plus jest naprawdę dużo. Przede wszystkim przestała to być płyta jednego hitu. Chociaż kawałków na miarę największych przebojów grupy tutaj nie uświadczymy, to takie numery, jak “Time for Bedlam” są naprawdę bardzo fajne i satysfakcjonujące. Słychać tutaj wyraźnie, że Gilan i spółka bawią się muzyką, że granie razem wciąż (albo inaczej: znowu) sprawia im przyjemność. W zasadzie każdy numer charakteryzuje się pomysłem na siebie, który jest – co ważniejsze – konsekwentnie realizowany. Deep Purple nie rzuca się na sto różnych stron jednocześnie w heroicznej próbie zadowolenia wszystkiego i wszystkich. Zamiast tego, zdając sobie sprawę z własnej siły i osiągnięć, zaprasza do zapoznania się ze swoją twórczością na własnych warunkach.
Najważniejsze – w tym kontekście – okazało się „porzucenie” oldschoolowych fanów Purpli, którzy w muzycznym rozwoju zatrzymali się (w najlepszym przypadku) pod koniec lat 70. Zespół, wydając “Infinite”, wysłał jasny sygnał, że chce iść do przodu, szukać nowych środków wyrazu, zjednać sobie kolejne pokolenia fanów. Nie znajdziecie tutaj żadnego rozpamiętywania przyszłości i kurczowego trzymania się dawnych osiągnięć, czyli rzeczy, które torpedowały wysiłki zespołu na “Now What?!”. Po raz pierwszy nie miałem też wrażenia, że dwaj „nowi” członkowie grupy (tj. Don Airey i Steve Morse, którzy wciąż są przez część środowiska wielbicieli DP traktowani jako ciała obce) odstają od pozostałej trójki. Na “Infinite” zespół działa jak dobrze naoliwiona maszyna, bez żadnych wyraźnie słabszych ogniw i sztucznych podziałów.
Lepiej, w mojej opinii, “Infinite” wypada także pod względem jakości nagrania. Dźwięk – w porównaniu do “Now What?!” – jest dużo mniej natarczywy i „jazgotliwy”. Gitary brzmią dość ciepło, a ich atak jest lekko zaokrąglony i dobrze koresponduje ze znakomitymi pasażami klawiszowymi Dona Aireya. Również wokal Iana Gillana został pomysłowo i ciekawie zrealizowany: lekko wycofany, nie narzucający się w sposób bezczelny i nachalny, a jednak wyraźnie zaznaczający swoją obecność.
Na “Infinite” nie udało się jednak ustrzec kilku błędów. Przede wszystkim krążek ten – chociaż odchudzony o ponad 10 minut w stosunku do swojego poprzednika – jest odrobinę za długi. Myślę, że bez żadnej szkody można było pozbyć się dwóch kawałków, uzyskując w efekcie płytę o dużo bardziej dynamicznej wymowie. Recenzowanemu dziełu brakuje także radiowego hitu; chociaż – jak już wspomniałem – poziom prawie wszystkich utworów jest wysoki, to żaden z nich nie wyróżnia się znacząco na tle innych. Nawet bardzo fajny “Time for Bedlam” (pierwszy i – jak dotąd – jedyny singiel promujący najświeższe wydawnictwo Deep Purple) nie może równać się z radosnym i bezpretensjonalnym “Hell to Pay”, które tak skutecznie ciągnęło w górę (w gruncie rzeczy mierne) “Now What?!”.
W obszernym artykule o Deep Purple, który pojawił się kilka tygodni temu na łamach „Classic Rocka” zespół głośno zastanawiał się nad swoją przyszłością. Jak wynika z tego tekstu, członkowie legendarnej grupy wciąż nie mają jasno sprecyzowanych planów, daleko im też do jednomyślności. Chociaż nie należą już do najmłodszych, mi – po odsłuchu ich najnowszego materiału – nie trudno sobie wyobrazić, że na ich drodze leżą gdzieś jeszcze jeden, może nawet dwa albumy. Prawie na pewno nie będą to klasyki na miarę ich dokonań z lat świetności – ale nie muszą. Wystarczy, że zaoferują równie przyjemną rozrywkę co “Infinite”.
[…]