Dorota Terakowska
Wydawnictwo Literackie, Kraków
WIEK: 13+
Dorota Terakowska była pisarką (zmarła w 2004 roku), która w swoich powieściach adresowanych do ludzi w różnym wieku poruszała problemy uniwersalne, codzienne, z którymi musi zmagać się człowiek. Przy czym stroniła od oceniania i osądzania decyzji swoich bohaterów. Nie inaczej jest w powieści “Samotność bogów”.
Wydarzenia i losy bohaterów skupione są wokół dwóch ważnych wartości: religii i cywilizacji. Do Plemienia zamieszkującego Wioskę przybywają Isak i Ezra – Kapłani, celem których jest szerzenie religii Boga Dobroci i odwrót ludności od starych bogów zwanych “bałwanami”. Isak i Ezra chociaż wierzą w tego samego Boga reprezentują odmienne zachowanie. Isak jest człowiekiem łagodnym i tolerancyjnym. Szanuje poglądy innych. Pragnie, aby ludzie nawracali się do Boga Dobroci nie pod przymusem, ze strachu, ale z potrzeby serca. Ezra to młody człowiek, który w sposób bezkompromisowy chce zaprowadzić nową religię wśród mieszkańców Wioski. Nie jest sentymentalny i nie targają nim żadne wątpliwości. Ciekawą postacią jest szaman. To strażnik starych bogów, który wraz z nimi odchodzi do przeszłości. Ale nie buntuje się przeciwko temu, jest pogodzony z nową sytuacją. No i czas na głównego bohatera, którym jest Jon. Poznajemy go jako młodego chłopca, mieszkańca Plemienia. Zostaje nazwany Jonem w Drodze, bo ma do wypełnienia misję. Jon swobodnie przenosi się do różnych miejsc: starożytnej Jerozolimy, średniowiecznej Francji czy czasów współczesnych. W tych miejscach wraz z bohaterem poznajemy ludzi, ich serca których nie zawsze są dobre, ale często zatwardziałe, zbuntowane, okrutne, zdolne do zdrady i zbrodni. Są to serca, w których nie ma Boga Dobroci.
Religia i cywilizacja nie są w stanie od ręki odmienić człowieka na lepsze. Najszlachetniejsze wartości, które reprezentują, będą martwe, jeśli ludzie w sposób autentyczny i szczery nie przyjmą ich do swojego życia.
Frapujący jest też tytuł powieści. Bo czy bogowie mogą być samotni? Otóż tak. Jeśli człowiek przestaje im poświęcać swój czas, zainteresowanie, a przede wszystkim wyrzuci ich ze swojego serca i o nich zapomni.
Reżyser: Jan P. Matuszyński
Wiek: 15+
Beksińscy – to nazwisko elektryzowało znawców i wielbicieli współczesnego malarstwa jak i miłośników radiowej Trójki. Kim byli? Zdzisław to jeden z najwybitniejszych współczesnych malarzy, Tomasz – kultowy dziennikarz muzyczny, tłumacz filmów m.in. o Jamesie Bondzie i cyklu Monty Pythona, Zofia – żona i matka. Pewnie nie raz zastanawiano się, gdzie i jak mieszkają, o czym rozmawiają, czego doświadczają.
Beksińscy to zarazem zwyczajna i niezwyczajna rodzina. Do Warszawy przyjechali z Sanoka. Ich mieszkanie nie było wypasione, ale skromne. Dobrym duchem rodziny była Zofia. Opiekowała się swoją mamą i teściową, które były osobami starszymi, a później też schorowanymi. Żyli codziennymi sprawami. Nie byli celebrytami ani ikonami stylu. Tak jak potrafili troszczyli się wzajemnie o siebie, a głównie o Tomka, którego mocno ekscentryczne zachowanie przysparzało zmartwień nie tylko rodzicom ale i babciom. Zofia i Zdzisław zmagali się z chorobami, próbami samobójczymi syna. Nie narzekali na swój los, nie buntowali się. Z pewną pokorą przyjmowali to, co niesie im życie.
Na czym polegała niezwyczajność tej rodziny? Na geniuszu. Zdzisław i Tomasz byli mistrzami w swoich dziedzinach. Niezwykle utalentowani. Malarstwo, fotografia były dla Zdzisława esencją życia. Przy czym nie było w nim nachalności, pokazania się za wszelką cenę. Cenił swoją sztukę i nie pozwalał, aby ktokolwiek ingerował w to co i jak maluje. Tomasz nie był artystą w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie zajmował się ani malarstwem, ani rzeźbą. Był fenomenalnym dziennikarzem muzycznym. Poprzez swoje audycje kształtował gusty muzyczne młodych ludzi. A były to czasy, w których kupienie płyty znanej zagranicznej kapeli graniczyło z cudem.
Beksińscy to z pewnością rodzina nietuzinkowa, ale poprzez zwyczajne życie, jakie wiedli, stali się bliscy ludziom.
No i wielkie brawa dla odtwórców głównych ról: Andrzeja Seweryna (Zdzisław Beksiński), Dawida Ogrodnika (Tomasz Beksiński), Aleksandry Koniecznej (Zofia Beksińska).
Relacja: Bartosz Pacuła
W tym roku pokusiłem się o eksperyment i na krakowskie Targi Książki udałem się nie – jak zwykle – w sobotę, ale w czwartek, na dodatek przed południem. To ważne, ponieważ całkowicie zmieniło perspektywę postrzegania przeze mnie tego wydarzenia. Dotychczas, jak już wspomniałem, na targi wybierałem się w sam środek weekendu. Czyli czas, który jest de facto “godzinami szczytu” tej imprezy. To właśnie w soboty wydawcy przewidują najwięcej spotkań autorskich, zaś organizatorzy targów największą liczbę prelekcji, wykładów, warsztatów. W związku z tym (oraz z faktem, że sobota jest w Polsce dniem wypoczynku) najwięcej osób nawiedza ul. Galicyjską 9 właśnie tego dnia. Dla mnie oznaczało to stanie w kilometrowych (czasami całkiem dosłownie) kolejkach, by kupić jedną książeczkę, przepychanie się przez tłum rozjuszonych moli książkowych i ciche przeklinanie pod nosem ludzi, którzy chyba nigdy do końca nie nauczyli się chodzić. A jak było w czwartek? Zupełnie inaczej. Przede wszystkim odwiedzających było znacznie mniej. Nagle nie musiałem się nigdzie przepychać, by sobie coś kupić. Wystarczyło w tym celu podejść do miłej pani/miłego pana przy kasie i to zrobić. Co więcej, między kolejnymi stoiskami mogłem swobodnie i w miarę szybko się przemieszczać, wobec czego mogłem “nawiedzić” ich o wiele więcej. Oczywiście – z perspektywy czasu – trochę brakowało mi tego słodkiego tłoku i ludzi, którzy cały czas na siebie wpadali. Myślę jednak, że brak tłumu wyszedł mi na zdrowie. A mojemu portfelowi? Tej biednej istocie, którą zmusiłem do wypluwania z siebie kolejnych arkuszy gotówki? Cóż… zawsze jest jakiś zwycięzca i jakiś przegrany. Na sam koniec chciałbym wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie, o którym zacząłem myśleć dzięki odwiedzeniu EXPO Kraków w czwartek – nasze małopolskie targi są, tak naprawdę, wydarzeniem niewielkich rozmiarów. Dwie średnie hale, kilka pokojów przeznaczonych dla prelegentów… i to wszystko. Całość dało się spokojnie obejść w dwie godzinki, bez żadnego pośpiechu. Gdy chodząc od stoiska do stoiska musiałem płynąć przez morze ludzi, wtedy wyglądało to zupełnie inaczej. Wychodziłem z miejsca targów po czterech-pięciu godzinach, cały spocony i obolały, na dodatek nie odwiedziwszy wszystkich wydawców, na których mi zleżało. Zawsze jednak łączyłem to z niesamowitymi rozmiarami samego wydarzenia, jego bezprecedensowym rozmachem. Jak się okazało – myliłem się.