Agnieszka Tyszka
Seria w kratkę
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia, Warszawa
WIEK: 14+
Kot-Konstanty, kot-Pączuś, kot-Mau. A jeden z kotów, czyli Konstanty to intrygujący chłopak. którego na swojej drodze, a uściślając na nadbałtyckiej plaży spotkała Aniela, czyli Nela. Dwa pozostałe koty też odcisną piętno na życiu bohaterki. I jeszcze książka “Mowa kwiatów”, do której początkowo dziewczyna będzie odnosić się sceptycznie a nawet ironicznie, uważając, że ta cała teoria jest przestarzała i była popularna w odległych czasach, czyli w epoce przed internetem.
Nela ma pretensje do losu. Dlaczego? Mama skupia uwagę na przyrodniej malutkiej siostrzyczce, Pysi. Z ojcem, który mieszka w Stanach i ma nową rodzinę też nie ma dobrego, a właściwie żadnego kontaktu. Odczuwa żal i odtrącenie. Chociaż nieco później jakaś nić porozumienia zostanie zadzierzgnięta. Nela nieoczekiwanie zostanie opiekunką wnuczki sąsiadki, Sophie. Jest to bardzo rezolutna mała osóbka, która wzorem rodziców planuje swoje życie oraz codziennie poszerza znajomość znaczenia słówek, z których później jest przepytywana przez mamę. Sophie jest także ekspertką w dziedzinie życia kotów. Jest także dzieckiem bardzo samotnym, gdyż rodzice zajęci są pracą, opiekunki zmieniają się, a babcia nie ma ochoty ani serca , aby poświecić czas wnuczce. Toteż dziewczynka bardzo ucieszyła się, kiedy mogła chociaż na chwilę zamieszkać z Nel, jej mamą, ojczymem i Pysią. Tam okazano jej zainteresowanie, a przede wszystkim poświęcono tyle uwagi, ile potrzebowała.
W książce ukazani są bohaterowie w różnym wieku, od tych najmłodszych po tych nieco i dużo starszych. Zmagają się oni z różnymi sprawami nie zawsze miłymi. Ale co najważniejsze nie załamują się, przesadnie nie narzekają, no może czasami. Starają się przezwyciężać trudności sami lub dzięki pomocy innym przyjaznym osobom.
Atutem książki jest także jej rozmiar – niewielka, zmieści się do kieszeni plecaka.
Wykonawca: Jay Z
Wytwórnia: Roc Nation
Data wydania: 30.06.2017
Gatunek: Rap
Czas trwania: 36:11
Autor recenzji: Bartosz Pacuła www.musictothepeople.pl
Premiera “4:44” – najnowszego albumu Jaya-Z – była jednym z najważniejszych wydarzeń w branży muzycznej tego roku. Chociaż do Sylwestra pozostało jeszcze sporo czasu i wiadomo, że podczas sezonu jesienno-zimowego światło dzienne ujrzy kilka naprawdę ciekawych krążków, to już teraz z czystym przekonaniem można stwierdzić, że opublikowanie 13. studyjnej płyty amerykańskiego rapera było jednym z TYCH kluczowych momentów roku – i to nie tylko dla miłośników gatunku, ale i dla osób zainteresowanych współczesną muzyką w różnych jej aspektach […].
Jednak “4:44” to nie tylko medialny szum – to również (albo inaczej: przede wszystkim) sama muzyka, która buduje ten krążek. Na nowy materiał Jaya-Z przyszło nam czekać prawie cztery lata. W lipcu 2013 roku światło dzienne ujrzał “Magna Carta… Holy Grail”; najpierw pojawił się on na telefonach Samsunga (w ramach akcji promocyjnej koreańskich smartfonów), zaś kilka dni później trafił do wszystkich fanów na całym świecie. Spotkał się on z mieszanym odbiorem. Część osób narzekała na powtarzalność utworów, które były takie same lub bardzo podobne – a że było ich całkiem sporo (będąc dokładnym: 16), to krążek wielu fanów Amerykanina po prostu męczył. Oczywiście głosy krytyki nie przeszkodziły w fenomenalnej sprzedaży płyty, która w Stanach okryła się podwójną platyną (a do tego dorzuciła złoto na Wyspach i kolejną platynę, tym razem z Kanady).
Jay-Z na swoim najnowszym dziele zaproponował zupełnie inne podejście. Album jest dużo krótszy i bardziej zwarty, a przy tym zróżnicowany, ale wewnętrznie spójny; przytłaczający rozmachem, ale równocześnie niezwykle intymny. “4:44” to bez wątpienia znakomita płyta, przynajmniej pod kątem muzycznym i produkcyjnym. Praktycznie każdy kawałek ma coś ciekawego do zaoferowania, czy to otwierający całość “Kill Jay Z”, który w ciekawy sposób wykorzystuje sample z pop-rockowego hitu grupy Alan Parsons Project “Don’t Let It Show”, czy mój osobisty faworyt w postaci numeru tytułowego. Znakomita forma tego drugiego kawałka to jednak nie tylko zasługa rapera (który spisał się na nim bez zarzutu), ale i gospelowej piosenkarki Kim Burrell, której wokal odwala kawał fenomenalnej roboty. Dzięki jej gościnnemu występowi numer ten jest z jednej strony przejmujący i nieskończenie smutny, z drugiej zaś tchnie trudną do opisania radością i spokojem. Piękna sprawa.
“4:44” jest również klasą samą w sobie pod względem produkcyjnym. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje niezwykle trafny dobór i pomysłowe wykorzystanie sampli. Te nie zawsze są oczywiste, na pierwszy rzut oka mogą nawet nie pasować do kreowanego przez Jaya-Z klimatu (jak na przykład w wypadku wspomnianego wyżej sampla z “Don’t Let It Show”), jednak zawsze na końcu okazuje się, że to artysta miał rację. Uwagę zwraca także sposób ułożenia sceny dźwiękowej; praktycznie zawsze na pierwszym planie dostajemy wokal Jaya-Z, który jednak nie dominuje nad warstwą muzyczną, wykorzystując ją raczej do wzmocnienia wagi jego słów. Jednocześnie jest on lekko zadymiony, co owocuje bardzo ciekawym efektem artystycznym.
Dużo więcej problemów mam z warstwą tekstową. O ile – jak wskazałem już wcześniej – pod względem muzycznym autorowi udało się w udany sposób połączyć typową dla Amerykanów bombastyczność i pewność siebie z zaskakującą intymnością, o tyle historie opowiedziane na “4:44” są raczej męczące. To bardzo osobista płyta – jej powstanie związane było między innymi z kłopotami małżeńskimi; Jay-Z – będący mężem Beyoncé – nie potrafił dochować wierności małżonce […]. Czasami jednak nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że jest ona ZBYT osobista. Tak jakby Jay-Z stworzył cały ten krążek wyłącznie dla ukochanej (i zdradzonej) żony, jakby rzucenie na kolana całego muzycznego świata było prezentem na przeprosiny.
Jeżeli ktoś korzysta z TIDAL-a, to zapewne “4:44” ma już odsłuchane – w końcu akcja promocyjna tego krążka wyglądała tak, iż nie sposób było przeoczyć faktu jego istnienia. Jeżeli jednak ktoś jeszcze waha się czy najnowszej płycie Jaya-Z warto dać szansę, to podpowiadam: tak, warto. Pod względem muzycznym to naprawdę kawał niezłego krążka, pokaz wielkiej inteligencji muzycznej artysty i wyczucia w kreowaniu wpadających w ucho numerów. Nieco gorzej – przynajmniej moim zdaniem – prezentuje się warstwa tekstowa, ale nie musi ona nikogo powstrzymywać przed sięgnięciem po ten album. Tym bardziej, że część osób pewnie będzie czerpało satysfakcję z publicznego kajania się rapera. A tego na “4:44” jest ci dostatek.